Polska 0:1 Włochy. Każdemu według zasług

Podziel się tym artykułem

Polska reprezentacja błyskawicznie i w kiepskim stylu żegna się z elitą Ligi Narodów. Włosi pokazali, że to nie miejsce dla nas. 0:1 jest wynikiem szczęśliwym dla Polaków, a nie dla rywali.

Po wrześniowym meczu w Bolonii pojawił się optymizm. Mogło się wydawać, że nowy selekcjoner ma pomysł na prowadzenie drużyny, a zawodnicy są w stanie powalczyć przeciwko najmocniejszym rywalom. Niektórzy zdążyli nawet pomyśleć: "Niech Włosi się martwią, to oni są teraz w dołku". Miesiąc później Italia może się cieszyć z odzyskiwania pozycji w europejskiej czołówce, a w dołku jesteśmy my. I to w znacznie głębszym, niż moglibyśmy się spodziewać.

Trudno rozpisywać się o pierwszej połowie niedzielnego meczu. Grę polskiej drużyny można określić jednym słowem: nieporozumienie. Nieporozumieniem była taktyka forsowana po raz kolejny przez Jerzego Brzęczka. Nieporozumieniem było wystawienie kilku zawodników, którzy w swoich klubach nie zawsze dostają miejsce choćby na ławce rezerwowych. Przede wszystkim jednak nieporozumieniem było to, co prezentowali na boisku sami piłkarze. Bo można zwracać uwagę na źle dobraną strategię, ale indywidualne błędy, brak waleczności i niechęć do biegania będą przeszkadzać przy każdym ustawieniu.

Dominacja gości była widoczna od początku meczu. Już po 50 sekundach Jorginho uderzył zza pola karnego w poprzeczkę. W pierwszej połowie wyczyn byłego kolegi z Napoli powtórzył Lorenzo Insigne, tym razem uderzając z bliska. Środek boiska zdominowali Verratti i Jorginho, przy których Linetty, Góralski i Szymański wyglądali jak dzieci we mgle. Po łatwym przedostaniu się na połowę rywala swoje umiejętności demonstrowali z kolei wszędobylski Chiesa i efektownie grający Bernardeschi. Nawet włoscy obrońcy mogli bez obaw skupić się na atakowaniu polskiej bramki. Tak jak wówczas, gdy Chiellini był bliski strzelenia gola po uderzeniu głową. Na szczęście zarówno ten strzał, jak i wszystkie pozostałe, były wyłapywane lub odbijane przez Wojciecha Szczęsnego. Bramkarz był jedynym naszym piłkarzem grającym na tym samym poziomie, co Włosi. I tylko dzięki niemu wynik do przerwy brzmiał 0:0.

Druga połowa wyglądała już nieco lepiej. Na boisko weszli Kuba Błaszczykowski i Kamil Grosicki, którzy grą na skrzydłach wreszcie zaczęli stwarzać jakieś zagrożenie na połowie rywala. Pojawiły się nawet okazje do strzelenia gola. Niestety, w tych nielicznych momentach, gdy można było sprawić Włochom psikusa, nasi zawodnicy zawodzili. Tak jak w sytuacji, gdy po szybkiej kontrze Grosicki uderzył wprost w Donnarummę, a dobitka Milika nie wymagała już nawet interwencji bramkarza.

Mimo wyraźnych żądań kibiców, na boisku nie pojawił się Krzysztof Piątek. Zawodnik robiący furorę w Serie A strzelił gola we wcześniejszym meczu z Portugalią, ale trener Brzęczek nie uznał dobrej formy zawodnika za wystarczający argument. Najbardziej zdziwieni musieli być włoscy dziennikarze, którzy tego samego dnia odnotowywali, że Genoa odrzuciła ofertę Napoli w wysokości 25 milionów euro za byłego piłkarza Cracovii. Obserwując poczynania naszych piłkarzy pewnie byli wdzięczni polskiemu selekcjonerowi za uparte trzymanie tygrysa w klatce.

Problemem naszej drużyny był jednak nie tylko brak skuteczności i kulejące rozegranie (o ile można w ogóle powiedzieć, że ktoś u nas rozgrywał), ale także gra defensywna. Włosi bez problemu dochodzili do kolejnych sytuacji, ale nie potrafili ich wykorzystać. Najwięcej zastrzeżeń trener Mancini może mieć do Bernardeschiego, który z równą łatwością stwarzał okazje, jak i je marnował.

Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby w takich okolicznościach Polacy wymęczyli remis. Włochom udało się przechylić szalę na swoją korzyść dopiero w doliczonym czasie gry. Po perfekcyjnym rozegraniu rzutu rożnego gola zdobył Cristiano Biraghi. Obrońca Fiorentiny strzelił swoją pierwszą bramkę w reprezentacji i wywołał euforię we włoskiej ekipie. Goście cieszyli się, bo na to zwycięstwo pracowali sumiennie od początku. Podobnie jak Polacy przez 90 minut robili wszystko, żeby przegrać. No i się udało.

Warto dodać, że po raz kolejny w reprezentacji zawiedli Piotr Zieliński i Arkadiusz Milik. Czy nadal wszystko można tłumaczyć niesprzyjającym ustawieniem drużyny? Czy aby na pewno istnieje takie, w którym polscy Azzurri wreszcie pokażą pełnię swoich umiejętności? A jeśli tak, to czy odkryje je akurat trener Brzęczek?

Można dziś dyskutować, czy polska reprezentacja powinna w ogóle znaleźć się w najwyższej dywizji Ligi Narodów. Zaskakujące jest jednak tłumaczenie, że przecież te rozgrywki nie mają większego znaczenia, więc można je było potraktować jako poligon doświadczalny. Jeśli takie podejście prezentują władze polskiej federacji i trener drużyny, to po prostu nie zasłużyliśmy na grę w elitarnym towarzystwie. I dlatego w kolejnej edycji będziemy już grali z rywalami, którzy prezentują umiejętności bardziej zbliżone do naszych. Oby tylko wtedy nie zaczęło się narzekanie, że nie mamy okazji do grania z mocnymi przeciwnikami.

Przede wszystkim jednak musimy mieć nadzieję, że i Liga B nie okaże się dla nas zbyt wymagająca. Po niedzielnym meczu obawy co do przyszłości są w pełni uzasadnione.

Brak komentarzy. Twój może być pierwszy!